Przejdź do głównej zawartości

Madame Curie na wielkim ekranie


W ostatnim czasie wreszcie udało się nam wybrać do kina. Nasz wybór padł na film poświęcony postaci bez wątpienia najsłynniejszej Polki i Warszawianki zarazem. Mowa oczywiście o Marii Skłodowskiej-Curie i o filmie dokładnie pod takim tytułem. Idąc na seans do naszego ulubionego kina na placu amerykańskiego prezydenta zdawaliśmy sobie rzecz jasna sprawę z ograniczeń i uwarunkowań jakie towarzyszą przenoszeniu biografii na filmową taśmę. Nakręcenie dobrego dokumentu to naprawdę duże wyzwanie i tytaniczna praca, lecz stworzenie dobrej fabuły na kanwie wydarzeń lub postaci historycznych to wyzwanie jeszcze większego kalibru. Wiadomo, że kino to biznes, a ten się kieruje żelaznymi regułami podaży i popytu, czyli towar musi mieć odpowiednio wielu nabywców by koszta inwestycji zwróciły się producentowi.


Stąd musimy przyznać, iż nasze wrażenia są bardzo mocno mieszane od pierwszej chwili gdy projekcja się rozpoczęła, aż do momentu gdy piszemy ten post. Tym co nas uderzyło jako pierwsze był fakt, iż w całym filmie wszystkie kwestie są w języku francuskim, a po polsku pada dosłownie kilka zdań ! Film jest koprodukcją kilku krajów, w tym Polski, dlatego w pełni zrozumiałe byłoby przyjęcie konwencji anglojęzycznej. Wiadomo bowiem, że dużo łatwiej dystrybuować film w ten sposób, szczególnie organizując pokazy dla mediów w celu rozpropagowania go.

O tyle o ile jeszcze można odpuścić kwestię języka, o tyle zupełnie niezrozumiałym wydaje się niemal całkowite pominięcie kontekstu kraju pochodzenia głównej bohaterki i jej żarliwego patriotyzmu pielęgnowanego od lat dziecinnych. Praktycznie nie ma szans by przypadkowy, nieznający postaci dwukrotnej noblistki widz skojarzył, że film opowiada o Polce. Skoro zaś obraz ten kręcony był w języku francuskim to śmiało można założyć, że będzie też kierowany do francuskiej publiki kinowej. I tak oto łatwo w oczach międzynarodowej publiki może utrwalić się błędny stereotyp jakoby Madame Curie była Francuzką.


Na szczęście film skupia się głównie wokół warstwy obyczajowej i wątku relacji owdowiałej już Marii z byłym asystentem, a późniejszym profesorem Paulem Langevinem. Cała praca naukowa, odkrycia są tylko pretekstem do opowiedzenia historii skandalu który mało nie doprowadził do pominięcia głównej bohaterki przy przyznaniu Nagrody Nobla z chemii w roku 1911. Można mieć wrażenie, że dużo istotniejsze dla reżyserki Marie Noelle wydawały się być kwestie walki o prawa kobiet, w tym szczególnie te do wykładania na uczelniach wyższych i bycia pełnoprawnymi obywatelkami świata nauki. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że Maria Skłodowska jeśli o coś walczyła to przede wszystkim o możliwość kontynuowania prowadzonych wspólnie z mężem badań nad zastosowaniem pierwiastków promieniotwórczych w medycynie.


W filmie tym jest jak w przysłowiowym szwajcarskim serze więcej dziur niż spodziewanej zawartości. Wątków z życiorysu Marii Skłodowskiej-Curie pominiętych jest wprost cała masa. Akcja filmu klamrowo spina się wokół dwóch uhonorowań Nagrodą Nobla, co ma pewien sens. Z obrazu tego można się również dowiedzieć czegoś ciekawego. Jak choćby o udziale w konferencji Solvayowskiej w gronie samych mężczyzn, czy o wzajemnej przyjaźni dwojga wybitnych naukowców Marii Skłodowskiej i Alberta Einsteina. Ale również o tym, że Salomea - bo tak brzmiało jej drugie imię, lubiła sport - pływanie i jazdę na rowerze, brała bardzo serio kwestię edukacji domowej swych córek i dzieci przyjaciół szczególnie w zakresie nauk ścisłych. Bardzo dobrze ukazane są tu również realia pracy naukowej w niezwykle trudnych warunkach szopy przystosowanej na laboratorium, gdzie wszystko trzeba było wykonać własnoręcznie. Małżonkowie wraz z asystentami, osobiście zajmowali się zarówno naprawami przeciekającego dachu, jak i przygotowaniem wszystkich odczynników do eksperymentów. Widać, że przełomowe odkrycia naukowe z pogranicza chemii i fizyki, rodziły się w trudzie i znoju, często ciężkiej fizycznej pracy. 

W ten poczet atutów filmu można też zaliczyć, co prawda dość słabo zarysowany w filmie, wątek relacji Marii ze starszą siostrą dr Bronisławą Dłuską, która dzielnie służyła wsparciem zarówno dobrą radą, jak i pomocą w wychowaniu córek czy prowadzeniu domu. Przy dobrym wsłuchiwaniu się w dialogi sióstr można też wyłuskać kwestie kontaktów z Polakami uprawiającymi naukę w trudnych realiach zaborów i sztucznego podziału ziem Polski. Choć duża szkoda, że nie pokuszono się o odmalowanie tego wątku w dużo szerszej perspektywie, co byłoby niewątpliwie łatwiejsze w odbiorze dla przeciętnego widza. Życiorys bohaterki dawał bowiem ku temu wiele okazji, począwszy od dzieciństwa spędzonego w Warszawie, aż po udział w Służbach Medycznych na froncie I wojny światowej, gdzie Maria sama zorganizuje punkty i wozy z aparaturą do prześwietleń rannych żołnierzy, by móc ich lepiej operować.


Za próbę pewnego urealnienia tej gorzko-słodkiej ze swej natury historii miłosnej, dziejącej się pomiędzy laboratorium, a katedrą Sorbony należy uznać wstawienie na końcu kilku plansz informacyjnych. Zabieg ten z przywołaniem już konkretnych faktów z życia, a także pośmiertnego uhonorowania postaci Marii Skłodowskiej-Curie, dodaje także kilka punktów jeśli chodzi o stronę biograficzną filmu. Bo pod względem fabuły obraz ten ogląda się dobrze. Nie ma w nim dłużyzn, nie ma jakiś niezrozumiałych wątków czy kompletnie nieuzasadnionych zwrotów lub przeskoków akcji. Jednak dobór przedstawionych wątków natury osobistej i sposób ich rozwinięcia, wobec słabo ukazanej działalności naukowej i patriotycznej, wydaje się być dalekim od ideału. Z drugiej strony może to i dobrze, że właśnie taki film powstał. Dzięki temu ciągle jest miejsce i przestrzeń by dalej eksploatować na małym i dużym ekranie historię Polki, która choć studiowała i wykładała na Sorbonie, w końcu została członkiem Akademii Nauk w Paryżu, a wcześniej w Sztokholmie dwukrotnie odebrała nagrodę Nobla z nauk ścisłych, to jednak jak zawsze podkreślała, że urodziła się w Warszawie. A choć ciało Jej pod koniec wieku XX spoczęło w ołowianej trumnie w Panteonie, to serce przy Polsce na zawsze pozostało.

Na koniec jak zwykle chcemy Was zaprosić na spacer, wiosnę czuć w powietrzu i warto się ruszyć - chociażby do kina piechotą, a po drodze patrzeć uważnie, bo wokół Nas pełno jest ścieżek, którymi także kiedyś kroczyli Nobliści. O tym jednak opowiemy Wam innym razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Złoto-Czerwone

Tym razem post będzie nietypowy, bo w zasadzie tylko informacyjny. Każdy bowiem z naszych czytelników chyba wie, a przynajmniej taką mamy nadzieję, jakie są oficjalne barwy i flaga Warszawy. Można je zobaczyć nie tylko na środkach komunikacji miejskiej, ale również w herbie. Flaga składa się z dwóch poziomych pasów o równej szerokości. Zgodnie ze Statutem miasta "Barwami Miasta są kolory żółty i czerwony ułożone w dwóch poziomych, równoległych pasach tej samej szerokości, z których górny jest koloru żółtego a dolny koloru czerwonego".  W wielu źródłach zaś kolor żółty jest zwany kolorem złotym. Decyzja ta wprowadzona została w życie jeszcze w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Bezpośrednio po wojnie jednak nie powrócono do niej. Stało się to dopiero na mocy Uchwały Rady Miasta Stołecznego Warszawy nr 18 z dnia 15 sierpnia 1990 r. w sprawie "przywrócenia tradycji przedwojennej w zakresie herbu, barw miejskich, pieczęci...".  Wielu z naszych czytelników ch

Kim jest Hajota?

Spacerując ulicami często patrzymy na ich nazwy. Gdy noszą one czyjeś nazwisko to w większości wypadków wiemy, lub przynajmniej coś nam się kojarzy, kim ta osoba była, czym sobie na taki zaszczyt zasłużyłam. Zdarza się jednak inaczej, część patronów jest bardzo tajemnicza. O takim właśnie tajemniczym patronie chcemy Wam dziś opowiedzieć. Wśród wielu cichych uliczek na Starych Bielanach znajduje się jedna, która szczególnie nas dziś interesuje - Ulica Hajoty.  Jak podaje Jarosław Zieliński w swojej książce Bielany : przewodnik historyczno-sentymentalny ulica ta istnieje od 1928 roku. Informacja ta znajduje swoje potwierdzenie w książce Jana Kasprzyckiego Korzenie miasta. T. 5 , w którym możemy przeczytać bardzo interesujący fragment.  Właścicielami krasnoludkowych domków byli przeważnie ludzie niezamożni, ale prości i życzliwi, którzy w swych ogródkach chętnie widzieli małych miłośników przyrody. Pozwalali patrzeć z bliska na grządki kwietne i warzywne, na harcujące na s

Pan Wołodyjowski na Bielanach

Każdy kto czytał "Pana Wołodyjowskiego" Henryka Sienkiewicza lub chociaż widział ekranizację Jerzego Hoffmana, powinien bez trudu rozpoznać kim jest postać w białym habicie. To pułkownik Jerzy Michał Wołodyjowski, który z inicjatywy miejscowego proboszcza, ks. Wojciecha Drozdowicza, na początku 2008 roku zagościł na wieży kościoła pokamedulskiego na Bielanach. Blisko dwumetrowa postań ma twarz Tadeusza Łomnickiego, a jej autorem jest Robert Czerwiński. Pojawieniu się Małego Rycerza towarzyszyło skomponowanie przez Michała Lorenca hejnału "Memento mori", który rozbrzmiewa z wieży kościelnej. Sam kościół, początkowo drewniany, wraz z budynkami klasztornymi wzniesiony został dla zakonu kamedułów, sprowadzonych z bielan krakowskich, w XVII wieku. Jego fundatorami byli królowie Władysław IV i Jan Kazimierz. W latach 1669-1710, w stylu późnobarokowym, zbudowany został kościół murowany oraz założenia klasztorne wraz z 13 eremami. Wnętrza kościoła zdobi stiukowa