Dziś chcemy zaproponować Wam coś nowego. Chcemy opowiedzieć o ciekawym, ale nieistniejącym już miejscu. Opowiadać będziemy jednak nie my, a Pani Teresa Żółtowska. W tym celu musimy przenieść się na Bielany, tam pośród drzew stoi nieco ukryty pewien drewniany krzyż.
Restauracja Bochenków istniała ponad sto lat. Powstała prawdopodobnie pod koniec I poł. XIX w., a spalona została w końcowym okresie powstania warszawskiego lub już po jego upadku. Usytuowana była na leśnej polanie w pobliżu skarpy wiślanej przy ul. Kamedułów (obecnie Dewajtis), naprzeciw Kolegium Księży Marianów. Z opowiadań mojej matki wiem, że pierwotna karczma stała przy samej krawędzi skarpy, bliżej ulicy i zabudowań klasztornych. W swej XX-wiecznej postaci był to kompleks drewnianych budowli, mogących pomieścić jednorazowo 300 i więcej osób. W budynku głównym znajdowały się dwie duże sale gościnne i bufet oraz malutka salka przeznaczona na małe okolicznościowe przyjęcia, zwana przez nas "jasnym pokoikiem". Zabudowania okalały duży dziedziniec-ogródek z trzema kasztanowcami. Od zachodu ogródek ten zamknięty był wiatą zwieńczoną stromym, gontowym dachem, pod którą ustawione były duże stoły i ławy przeznaczone dla grup wycieczkowych oraz mniej wybrednych gości. Pośrodku wiaty znajdowało się główne wejście do restauracji, zamykane na noc drewnianą furtką. Od strony ul. Kamedułów i częściowo od strony Wisły, na świeżym powietrzu, ale pod wspartym na słupach daszkiem, stały stoliki dla gości. W latach 30. XX w. przestrzeń pod tym daszkiem podzielono ażurowym, drewnianym przepierzeniami na boksy, zwane przez nas "lożami". W każdej z nich był jeden duży stół, przy którym mogło zasiąść 4-8 osób. Od północy dziedziniec wewnętrzny domykały dwie kuchnie i pomieszczenia gospodarcze, na zapleczu których, w szczycie budynku głównego ulokowano pokoje mieszkalne właścicieli. Od strony Wisły do budynku głównego przylegał na całej jego długości duży ogródek, otoczony siatką, pozbawiony zadaszenia, z cztero-osobowymi stolikami. W ogródku tym, zwanym "werandą", rosły dwie akacje. Tu zlokalizowano wschodnie wejście do restauracji.
W budynkach nie było elektryczności. Jedyne oświetlenie zapewniały świece, które dodawały uroku temu lokalowi i stwarzały niepowtarzalny nastrój. Lodówki wypełniano lodem składowanym we własnej dużej lodowni - głębokiej piwnicy znajdujące się w pobliżu budynku gospodarczego, zwanego przez nas "barakiem". W tym ostatnim były m.in.: magazyn pasz, sieczkarnia, stajnia, wozownia, obora, warsztat i mieszkanie pracownika. Był nim niejaki Kola, wozak, stajenny i w ogóle "chłopak do wszystkiego", przez wiele lat związany z restauracją i rodziną Bochenków. Lód do lodowni przywożono zimą w postaci dużych tafli, wyrąbanych z zamarzniętej Wisły. W piwnicy tej przechowywano także większą ilość artykułów żywnościowych (mięso, wędlina itp.). Pamiętam, że było tam zawsze bardzo zimno, a lód nie rozpuszczał się nawet latem.
Restauracja Bochenków gościła w swych podwojach wiele wybitnych osobistości ze sfer życia politycznego i kulturalnego; bywali w niej hrabiowie, przemysłowcy, aktorzy, pisarze oraz przeciętni, średnio sytuowani warszawiacy. W przewadze pozostawali stali bywalcy, którzy bryczkami, powozami, dorożkami lub zwykłymi furmankami przyjeżdżali tu całymi rodzinami.
Dla wszystkich restauracja stała otworem. Zapewniano w niej obfite i smaczne posiłki, zarówno dla biedniejszych, jak i bogatszych klientów. "Bochenek" słynął ze staropolskich dań (bigos, flaki), które ściągały tu wielu smakoszy. Nie brakowało też amatorów świeżej rybki, odławianej codziennie z czystej jeszcze wtedy Wisły przez miejscowych rybaków, m.in. pana Kubalskiego. Latem zjeść można było zsiadłe mleko z ziemniakami oraz doskonałe lody. W obu przypadkach korzystano z mleka od trzymanych na miejscy krów.
"Bochenek" miał stałą klientelę przez cały rok. Latem, w upalne niedziele często brakowało miejsc dla gości. Dostawiano wtedy stoliki w ogródku. Największą frekwencją restauracja cieszyła się podczas Zielonych Świątek przy okazji odpustu w sąsiednim kościele. Zimą lokal odwiedzali liczni narciarze, którzy w leśnych ostępach oddawali się "białemu szaleństwu".
Na terenie restauracji nakręcono materiały do kilku filmów m.in. do "Karczmy na Rozdrożu", zmieniając na ten czas szyld z nazwą lokalu.
Restauracja była prowadzona przez moich dziadków i pradziadków, którzy byli ludźmi bardzo wierzącymi i w pobliżu swoich domów stawiali krzyże. Krzyż taki stanął również na polanie przed restauracją, przy szosie, naprzeciw wejścia do zabudowań ojców marianów. Stoi do chwili obecnej. Drugi krzyż postawili moi przodkowie przy ul. Marymonckiej, po stronie nieparzystej, naprzeciw sukcesorskiej kamieniczki Bochenków pod numerem 52 (obecny nr 12 - J.Z). Krzyż ten zlikwidowano w czasach komunistycznych, ostatnio zaś przywrócono.
W początkach XX w. właścicielami restauracji byli moi dziadkowie: Julia i Józef Bochenkowie. Dziadek zmarł 1 listopada 1934 r. w wieku 50 lat. Po jego śmierci babcia Julia prowadziła lokal samodzielnie, jako ostatnia właścicielka (zm. 3 września 1951 r.).
Wspomnienia pochodzą z książki Bielany : przewodnik historyczno-sentymentalny / aut. Jarosław Zieliński oraz Tekla Chmielewska [et al.]. Zachęcamy wszystkich naszych czytelników do lektury tej pozycji. Jest to wspaniała opowieść o Bielanach. Niezmiennie zapraszamy też do uważnego spacerowania, w wielu miejscach bowiem znajdują się pozostałości dawnej Warszawy.
Książka Zielińskiego jest bardzo ciekawa, fajnie że przytoczyliście ten bielański kawałek.
OdpowiedzUsuńJej lektura była dla nas fascynującą przygodą, dlatego postanowiliśmy się nią podzielić
OdpowiedzUsuń